Cantucci z orzechami

                   Za każdym razem, kiedy muszę wyłuskać trochę orzechów, przypomina mi się Andrea. Zjawił się kiedyś u naszych sąsiadów, prosto z Włoch, bez zapowiedzi, z jedną walizką. Powiedział, że przeczytał o nich w internecie i dlatego przyjechał. Sąsiedzi rzeczywiście wyróżniają się na tle innych mieszkańców polskiej wsi i pisano o nich tu i ówdzie, ale jak do tej pory nie mieli niespodziewanych gości z zagranicy. Po trzech dniach pobytu u nich Andrea przeprowadził się do nas. - Strasznie spodobał mi się wasz dom - wytłumaczył. - No i z tobą mogę się porozumieć. Miał trzydzieści lat, szeroki uśmiech, kartę kredytową ojca. Nie musiał zarabiać. W domu też nie musiał nigdy nic robić, więc niczego nie umiał. Ale chciał być użyteczny i rwał się do pomocy, żeby odpracować gościnę. - Co umiesz? - spytałam. Rozejrzał się po kuchni. - Łuskać orzechy. I tak Andrea wyłuskał mi dwa kosze orzechów włoskich, bardzo uważając, żeby nie przegapić ani kawałeczka skorupki. - To niebezpieczne, można złamać ząb. Nie zjadł też nawet odrobinki orzecha, ponieważ bardzo dbał o zęby, mył je po każdym posiłku i nigdy niczego nie podjadał. Spędził u nas w sumie tydzień, wyjawiając mi kilka swoich tajemnic i coraz śmielej zadając pytania. - Nie boisz się, że cię zamorduję w nocy? Przecież mnie nie znasz. Przed wyjazdem, do którego trzeba go było lekko przymusić, zaproponował mi pracę w księgarni, którą zamierzał otworzyć w swoim rodzinnym mieście koło Mediolanu. Przyjęłam ofertę i wciąż czekam na telefon... 
                Tymczasem łuskam orzechy do cantucci. Tradycyjnie powinny być migdały, ale orzechy nadają się równie dobrze. Cantucci to najsłynniejsze ciasteczka Toskanii, jedzone zwykle z Vin Santo. Gdzie je wymyślono, nie wiadomo. Rozsławił je dziewiętnastowieczny cukiernik z Prato, Antonio Mattei. Biscottificio Mattei istnieje do dziś, kilka razy kupowałam tam ciastka i rzeczywiście są wspaniałe. Znane są dwie wersje cantucci: twarde jak kamień, na których można złamać zęba oraz kruche i miękkie - takie właśnie wypiekają Mattei i takie wychodzą z podanego niżej przepisu (za Giallo Zafferano). 
             W kieliszku Moscato di Trani, wspaniałe wino z południa Włoch, o wyraźnym posmaku rodzynkowym.

Składniki:
2 szklanki mąki
łyżeczka proszku do pieczenia
2-3 jajka plus 2 żółtka
szczypta soli
pół szklanki cukru pudru
łyżka masła
szklanka orzechów (włoskie, arachidowe)

Jajka i jedno żółtko rozmieszać mikserem z cukrem pudrem i solą, dodać rozpuszczone i przestudzone masło oraz mąkę z proszkiem. Wymieszać łyżką. Dodać orzechy, wymieszać. Na blasze przykrytej papierem do pieczenia uformować długie wałki, spłaszczyć je lekko i posmarować rozbełtanym żółtkiem. Piec ok. 20 minut w temperaturze 190 stopni. Następnie blachę wyjąć, wałki pokroić nożem z ząbkami. Ciasteczka powinny mieć ok. 1,5-2 cm grubości. Ułożyć je płasko na blasze i zapiec jeszcze raz przez ok. 10-15 minut w temperaturze 170 stopni. Przed jedzeniem powinny odleżeć jeden dzień. Jeść zamoczone w słodkim winie. 




Krem z mascarpone z gruszką i czekoladą

Kto jest na diecie, niech nie czyta dalej. Deser dobry na jesienną deprechę, słodki i tłusty. Robi się go bardzo szybko, zjada jeszcze szybciej.
Smacznego!

Na 2 osoby:
pół opakowania serka mascarpone 250 gram (czyli 125 gram)
5 łyżek cukru pudru
pół szklanki śmietany (prawdziwej)
1 duża gruszka
trochę startej czekolady
łyżka mleka

Mascarpone rozmieszać łyżką z mlekiem i 3 łyżkami cukru pudru. Mikserem ubić śmietanę z resztą cukru i dodać do masy. Obrać i pokroić gruszkę. Układać warstwami w szklance, przesypując czekoladą. Przed podaniem wstawić na godzinę do lodówki.

Słodkie oliwki

Włosi na żółtko mówią rosso (czerwone), na deser z kremu i ciastek - zupa, na czterdziestolatka - chłopiec, na gorzkie oliwki - słodkie oliwki. Te małe przekłamania czynią życie milszym i bardziej zaskakującym.
Olive dolci uprawia się i jada na południu. To inny gatunek oliwek niż te, z których wytwarza się oliwę. Choć nazywają się "słodkie", ich smak jest lekko gorzkawy, intensywny. Z wrześniowej wyprawy do Apulii przywiozłam torebkę tych oliwek i usmażyłam tak, jak mi powiedziała mama jednego z couchsurferów, u którego nocowałam, czyli po prostu na oliwie, aż zmiękły. Trzeba je potem dobrze posolić i jeść jako zakąskę.
Zanim wrócę do Apulii - mojej Apulii, pełnej kontrastów, piękna i brzydoty, nędzy i bogactwa - minie pewnie rok. Oliwek dawno już nie ma, zostało mi trochę suszonych pomidorów, pikantnej oliwy o niewiarygodnym zapachu i zdjęć...